Tadeusz Stefan Gajcy, ps. „Karol Topornicki”, „Roman Oścień”, „Topór” urodzin się 8 lutego 1922 w Warszawie, tam też zginął walcząc o swoje rodzinne miasto. Był polskim poetą czasu wojny, żołnierzem Armii Krajowej. Znajdziecie tutaj kilka wybranych przeze mnie wierszy tego wybitnego młodego poety oraz muzyczne interpretacje jego wierszy polskich artystów.
16 sierpnia 1944 r., w wieku 22 lat, zginął powstaniec warszawski – Tadeusz Gajcy ps. „Topór”. Był członkiem Konfederacji Narodu, współtwórcą , a następnie redaktorem czasopisma „Sztuka i Naród”. Brał udział w konspiracyjnym ruchu literackim, ogłosił dwa tomiki w Bibliotece „SiN”. Żołnierz AK w Powstaniu Warszawskim, w czasie którego poległ wraz ze Zdzisławem Stroińskim na Starym Mieście, w domu przy ulicy Przejazd 1/3. Był także autorem szkiców krytycznych i programowych, precyzujących program pokolenia wojennego oraz dramatu „Homer i Orchidea”. Cześć Jego Pamięci! Chwała Bohaterom!
za: Bartłomiej Ilcewicz – Szczecin
Muzyczne Interpretacje wierszy Tadeusza Gajcy
[accordion]
[acc_item title=”Moja Mała”]Moja mała, do widzenia już,
Jeszcze raz buzi daj,
A wywalczę ci kraj,
Wielki kraj pełen zbóż.
Po powrocie ofiaruję ci,
W mej manierce ten cud,
Rybkę ze słonych wód,
Lub korale z mej krwi.
Moja mała otrzyj łzy,
Będę listy pisał ci,
O wojence nie myśl źle,
Moja mała, moja mała,
Mój ty śnie.
Po powrocie dam ci, jeszcze dam,
Śniegu z wysokich gór,
Wiatru z zielonych pól,
Szybek z nieznanych miast.
Więc bogata będziesz, że aż strach
Ja przy tobie jak król,
W domku drobnym jak ul,
Będę śpiewał ci tak:
Moja mała otrzyj łzy…
[/acc_item]
[acc_item title=”Miłość bez jutra”]
Mój sen śmiertelny ciałem spełniasz
i słowem płochym w śnie poczętym:
puszysta włosów twoich perła
jak promień krągły w pościel spływa,
gdzie dłoń pierzasta jak z igliwia
rozdziela cienie ciał od lęku.
Mówimy szeptem krwi łagodnej
słuchając w sobie: niech w nas płynie,
niech niesie – światło jak w roślinie
prześwietli serc planety małe
i obudzimy się słuchając
szelestu chmur i grania wody.
Bo tyle tylko jest w nas ciepła,
co dłoń zdziwiona objąć zdoła,
i trwogi tyle, co zakrzepła
wyryje w twarzy łza jak z ognia,
i głosu w nas, co wydać może
w kielichu warg języka ostrze.
Niech płynie w nas – mówimy jeszcze
ten szmer ciemności, póki księgę
obłoków wiatr przegina miękką.
Bo tyle tylko wiary w pieśni,
ile obrazu pod powieką
ziemi odbitej ostatecznie.
[/acc_item]
[acc_item title=”Modlitwa za rzeczy”]
Uspokój serca zegarów,
zmęczone są –
żarówkom przygaś powieki, za długo patrzą na nas,
tramwajom pozwól odpocząć,
niechaj nie drepcą wciąż
i domom zabroń się wspinać
w miastach obłych jak w dzbanach.
Zdyszanym kołom pociągów
kwietny spocznek nakaż,
płuca motorów napełnij ciszą wonną od gwiazd,
trupim wydechem spalin
niech się więcej nie żali
kominów wysoki pochód w nieodgadniony czas.
Sprzętom naszym milczącym głos zamarły wyzwól,
piórom ześlij wytchnienie, papier zostaw bez liter,
niech przemówią znad półek ksiażki kurzem przybite,
krajobrazy więzione na płótnach
niech zejdą w pokoje nasze –
Za wszystkie rzeczy smutne,
za wszystkie serca maszyn
prosimy cię Panie.
Nie świecisz we maie i nie śpiewasz,
mym ustom ogień zamiast kwiatu,
a dłoni ostrze dajesz teraz
jak obiecałeś sen i światło.
Prowadzisz mnie, czy tylko stoję
jak stoi drzewo pod przelotem.
czystego nieba, albo płomień
nad krajem niebu niepodobnym?
Przemawiasz do mnie czy szyderczy
pociskiem godzisz, by zakrakał
nad nierozumnym moim sercem
jak kiedyś liść lub jak fujarka?
Zstępujesz Ty, czy ja wyrastam
ponad swój głos i niemy pejzaż
i czyja dłoń ma kształt żelaza
i czyje słowo jest jak z serca?
Nie powiesz mi, a ja nie zgadnę
ni jagnię Tobie, ani pasterz
i tylko nad milczeniem naszym
to samo słońce chmury kładzie.
[/acc_item]
[acc_item title=”Droga tajemnic – Fat Bally Family”]
Błękitniejący umarłych proch
rośnie w ziemi mocny jak żywioł
i na oczach pisze co noc
kręte znaki jak mróz na szybie.
Białą czaszką kołysze księżyc
stosy planet utkanych z kości,
zagubisz się, pomylisz – w tym tokowisku zwierząt
szklistym włosem porosłych.
Łasi się grom i ciemność
do twych stóp: skuś się tylko i poddaj,
a zarośniesz jak liściem – ziemią
i zaleje cię ogień i woda.
Usta z lęku zwiotczałe jak gąbka
schylisz, poznasz: misterny znak
pisza w oczach ręką jak lotka,
który kości umarłych zna.
Będzie syczeć wapno i fosfor,
każdy ślad twój pokryje węgiel,
aż gwiazdy w kopule nocy
wzejdą bliskie i jakże piękne.
I wywiedzie cię z trwogi gęstej,
w zimnej skórze zamkniętego jak w łusce,
który ognia lub kwiatu szlestem
sen odmyka – jakże obcy i pusty.
[/acc_item]
[acc_item title=”Wczorajszemu – Armia”]
Ufałeś: na niebo jak na strunę miękko złożysz dłoń,
muzykę podasz ustom, utoczysz dotknięciem,
łukiem wiersza wysokie księżycowe tło
wprowadzisz w bezmiar dolin –
Modlitwę nocnych cieni rozwiesisz jak więcierz
na słodkich oczach dziewann i szumach topolich.
Ufałeś: trzepot ptaków rozsiejesz ziarnisty,
rozległą piersią ujmiesz horyzonty, w których świat
pływa mały jak z dzieciństwa okręcik.
Klechda z omszałych lat
– świty w klechdzie powiewały krwawe –
do snu kołysała dzieci.
Taką klechdą przełamał się dzień
walczącej
Warszawy.
Wtedy –
rozwiodły się nad miastem ornamenty łun
na złotych kolcach wieżyc i bełkocie Wisły,
muzyka – lecz nie nieba – krążyła jak sen,
dziś wiesz:
to skowyt strzałów na brukach się wił,
otaczał, chodził wokół jak zbłąkany zwierz.
A tobie – dni wczorajsze w oczach nie ostygły,
ufałeś…
Księżyc sierpem zmrużone rzęsy kosił,
wśród krzyży zwijał świata purpurową nitkę;
żołnierze nieśli drżące, spokorniałe oczy
na sfruwającą powietrzem
białą Nike.
Falował spokój w ciepłej darni,
kiedy młodzi plecami wsparci o wieczność
odchodzili w głębokie posłania.
Więc nakryły ich obłoki podobne kulistym mleczom
i wiatr, któremuś wierzył – składał pocałunki umarłym.
Nie wiedziałeś, że dłoń, którą uczyłeś śpiewać,
potrafi nienawidzić i pięścią grubieć pełną,
gniewu unosić żagiew –
Ufałeś. Nie ukoił twoich ust śpiew drzewa
i oczu blask nie zajął pod kopułą hełmu,
i serca nie nasycił krzyk wbity na bagnet.
Dzień rozbrój z woni siana. Sandały zielone
niech zostawi przed progiem, na którym go czekasz –
odejmij pustkę oczom, gdy w smutku zatoną,
i nie daj mówić wiatrom o liliowych zmierzchach.
Bo kłamią. Bo śpiewają gorejącą lawą,
że znowu dłoń na niebo jak na strunę złożysz,
muzykę podasz ustom –
Dzisiaj –
w piaskach cmentarzy
powiędły echa strzałów,
wiruje błękit niski jak wczoraj łaskawy,
jak lustro.
Każ trawie, by milczała. Jej śpiew cię zadławi,
spowije watą wzruszeń i ciśnie w niepamięć.
Nim ockniesz, się już serce zagubisz w obrazie
I dłonie w przerażeniu milcząco załamiesz.
Dzisiaj
inaczej ziemię witać!
Wierzyłeś: słowiczym pieniem wierszy popłynie sława harda
i wzejdzie w barwnych tęczach, obudzi się w mitach.
Nie tak.
Nazbyt duszno jest słowom na wargach
ciosanym z łun i żalu o wadze kamienia –
Myślałeś: będzie prościej.
A tu słowa, śpiewne słowa trzeba zamieniać,
by godziły jak oszczep.
[/acc_item]
[acc_item title=”Pytanie – Maleo”]
Przeżywam dziwny czas,
oczy gorączkowo szukają treści w blasku liter.
Myśl dogłębnie krąży w labiryncie zdań.
To naprawdę dziwny czas…
To naprawdę dziwny czas…
Patrzę w niebo, a mówię wyraźnie, a głośno…
Tak wyraźnie, a głośno…
Pytam Kto Ja?
Kto Ja? Kto Ja?
Spoglądam na szybę, na szarą codzienność.
Kto Ja? Kto Ja?
Grzęznę w pyle definicji, zawrotnym wirze słów.
Kto Ja? Kto Ja?
Spoglądam na szybę, na szarą codzienność.
Kto Ja? Kto Ja? Kto Ja?
Kusi myśl: zgódź się zgódź, że jesteś, abyś był
przyjmij to życie jako barwę, ton i uczucie. | x2
Żyj! Żyj!
Przeszywa mnie słodka świadomość, że jestem,
że czuje i patrzę i słucham.
Porywam kielich – kielich radości i pije jednym haustem,
a przecież jutro spojrzę na niebo błękitne i spytam,
by dręczyć się dalej.
Kto Ja? Kto Ja?
Spoglądam na szybę, na szarą codzienność.
Kto Ja? Kto Ja?
Grzęznę w pyle definicji, zawrotnym wirze słów.
Kto Ja? Kto Ja?
Spoglądam na szybę, na szarą codzienność.
Kto Ja? Kto Ja? Kto ja?
Kto ja..? Kto ja..?
Przeżywam dziwny czas,
oczy gorączkowo szukają treści…
[/acc_item]
[acc_item title=”O szewcu zadumanym – Pogodno”]
Młotek przewija ręce poplątane wstążkami żył,
miękko spada lśniący jak przędza
młotek srebrny –
jest czy się śni?
Głowa ciężka zwieszona do kolan
na pomoście nocy i brzasku,
a za nocą – jeziora wołań,
a za brzaskiem – strumienie czasu.
Okna czarna głęboka studnia,
zasypana głębokim niebem,
pomóż pokój głęboki zaludnić
twarzą moją lub moim śpiewem.
Pomóż oczy mi smutne i młode
z wnętrza smutku jak rzeki wyłowić,
o poeto – biedniejszy o młotek,
o poeto – bogatszy o słowo.
Zanurzony w nocy jak pływak
sny rozgarniam palcami na dratwie
a za snami – pustka szczęśliwa,
a za pustką – już śpiewać potrafię.
[/acc_item]
[acc_item title=”Śpiew murów” – Dezerter”]
Nocą, gdy miasto odpłynie w sen trzeci,
a niebo czarną przewiąże się chmurą,
wstań bezszelestnie, jak czynią to dzieci,
i konchę ucha t a k przyłóż do murów.
Zaledwie westchniesz, a już cię doleci
z samego dołu pięter klawiaturą
w szumach i szmerach skłębionej zamieci
minionych istnień bolesny głos chóru.
„Bluszczem głosów spod ruin i zgliszcz
pniemy się nocą na dachy i sen,
tobie, Warszawo, w snach naszych śnisz,
nucąc wrześniami żałobny nasz tren.”
– Biegłam rankiem po chleb do piekarni
(a chleba dotąd czekają tam w domu),
a ja leżę z koszykiem bezradnie,
tuż za rogiem, nie znana nikomu…
– Właśnie ręką chwytałem za granat,
żeby czołgi przywitać nim celnie,
ziemia była spękana, zorana –
nagle świat mi się zaćmił śmiertelnie…
– Myśmy obie wyniosły na noszach,
jeszcze kocem okryły mu nogi,
bo krzyczeli dokoła, że pożar…
Ja na świstku pisałam: „Mój drogi…”
„Bluszczem głosów spod ruin i zgliszcz
pniemy się nocą na dachy i sen,
tobie, Warszawo, w snach naszych śnisz,
nucąc wrześniami żałobny nasz tren.”
Słuchaj tych głosów żałosnych żarliwie,
nim brzask poranny uciszy je w niebie
i nowe miasto w napiętej cięciwie
dni tryumfalnych na nowo pogrzebie.
Słuchaj tych głosów, bo po to szczęśliwie
ocalon został w tragicznej potrzebie,
byś chleb powszedni łamał sprawiedliwiej
i żył za tamtych i za siebie lepiej.
*
Jak nie kochać strzaskanych tych murów,
tego miasta, co nocą odpływa,
kiedy obie z greckiego marmuru –
i umarła Warszawa, i żywa.
[/acc_item]
[acc_item title=”Nad ranem – Wojciech Kilar – muzyka, Jerzy Binkowski – recytuje”]
Od mego serca do twego
droga jak listek długa,
a przecież budzi nas echo
grając w nas jak kukułka:
ciebie o słowo za późno,
mnie o pół nuty za wcześnie,
więc w twarz ci patrząc jak w lustro
podwojony sam sobie jestem:
Wiewiórczy ogień mnie znaczył
i kropla żelaza lecąc
krzyżyk nad czołem jak dzwonek
wieszała, albo jak pieczęć,
abym dotknięty ogniem
dłonie zaciskał obie
jedną o młodość za późno,
drugą za wcześnie o wieczność.
I obłok, co się zatrzymał
we mnie jak w sennej rzece,
albo w wieczornej roślinie
ciemność łagodną przędzie,
abym jak ryba świecąc
w powietrzu błądził i ustom
słowo dla ciebie – zbyt wcześnie
podawał – albo za późno.
Od mego ciała do twego
droga jak ręka prosta,
lecz ciągle dzieli nas echo
w sercu podwójnym i głosach,
bo dym, co niebo przybliżył
jak kogut nad snem moim pieje
o żałość twoją – za późno,
za wcześnie o moją nadzieję.
[/acc_item]
[/accordion]
Kilka innych wierszy Tadeusza Gajcy
[accordion]
[acc_item title=”Przesłanie”]Wywiodę noc wiosenną przed zwalony dom
– a nad nim biała stoi Niedźwiedzicy struna
jak dymu wędka piękna albo kształt pioruna –
i bieg ciepłego nieba otworzę pod rąk
promieniem pełnym łaski. Przez pejzażu próg
odejdę rózgi olszyn zginając jak pasterz
na traw spokojny deseń, jezior sady płaskie,
tam kwiat ukośny błyska jak krzemienny zdrój.
Opowiem wszystkie dzieje raz jeszcze wargą pełną,
przywrócę ogień ścianom, ziemi rozpacz ciał
i łzę jak krwi kruszynę zawieszę pod powieką,
jak On planety bryłę w księżyca zmienił kształt.
Byście na niebo patrząc poznali ognia szyszkę
i ziemię z nim spojoną, i twarz człowieczą w nim,
i rąk muzykę niemą jak strun rozbitych skrzypiec,
gdy ołów w serce mierzył jak topór srebrny w pień.
Byście przymknięciem oczu mówili: właśnie tutaj,
gdzie namiot sosny burej i ornat wąskich rżysk,
łamali siwą młodość łagodni tak i smutni
w płomieniu dom budując jak szafot albo krzyż. –
Nie my, samotni w czasie, ujmiemy w rękę twardą
obłoków kontur cenny i ziemi ufnej kwiat,
jak rzeźba wpół-złamana, ale miażdżąca prawdą
jest trudne słowo nasze i krótki męski płacz.
Wywiodę ton ostatni w tej wiosennej nocy
pod Niedźwiedzicy posępnej sercem,
byście mówili: narodzeni z miłości
nie chcemy więcej. [/acc_item]
[acc_item title=”Bajka druga”]Konie gradem bułanym
rozdwoiły tętent –
Nad strumieniem za siedmioma lasami
myły pieniste ramiona boleściwe panny
żalem zdjęte.
Siedem tęcz w uszach miały,
siedem zmierzchów nad rzęsą,
nad strumieniem za siedmioma górami,
za ciszą leśną.
A w komnatach szklanego zamku
o zamyślonych kolumnach
więdły kwiaty z płonącego laku
nad trumną.
Jabłko w trumnie leżało
pomarszczone jak twarz,
zapach bardzo był mocny,
więc przymykała oczy
pałacowa straż.
Za oknami jasnymi
na stołeczkach o nóżkach złoconych
siedmiu garbusków patrzało w wędki –
Przekrzywiły się na głowach porcelanowe korony
ku pannom żalem zdjętym.[/acc_item]
[acc_item title=”Do potomnego”]Jestem jak ty zapewne: nisko,
a jeszcze niżej źdźbło i kret.
Niebo różową idzie kreską
i na papierze zgina brew;
krzesło pode mną, dachu jęzor
spływa ceglasty, dłonie czyni
podobne nocy. Są godziny,
że martwe palce cicho leżą
jak gdyby śpiąc, uwierzyć trzeba,
że obraz ten to na powietrzu
odbicie ptaka albo drzewa
i tylko cień spłowiały z wierzchu
przemawia za mnie. Oto świat,
w którym struchlałym krokiem mierzę
ziemię kulistą ponoć. Maszt
gwiaździsty nocą skrzypi rzewnie
i w górze jest jak czujne zwierzę,
co martwym okiem liczy czas.
Niewiele wiem jak ty zapewne:
rzeka przepływa miastem moim,
a nad nią z brązu postać stoi
i domy z prawej, domy z lewej,
w których o twarzach nam podobnych
w pościelach leżą, oczy mrużą
ludzie znużeni jak obłoki
w sen zapatrzeni niby w lustro.
Lecz inny dzień: zgiełkliwą mową
pchają lot ptaka, jeśli czasem
odważy się i skrzydłem bosym
dotknie tej ziemi. Wciąż miarowo
noszą swe ręce zaciśnięte
przy ciałach sennych i nad głową
nie widząc planet nieforemnych
depcą rośliny bardzo piękne,
odmienne kształtem od fal ziemi.
Niewiele rzeczy martwych znam:
w mieście jest ogród barwnych lamp,
świergoce trąbka, tramwaj syczy
i w salach pełnych świateł różnych
pieni się jadło tajemnicze
i błyska metal głośnych muzyk.
Są światy dwa i znasz je także:
wystarczy rzęsą oczy przykryć,
a widać tło błękitne, gwiazdę
wysoko na nim, ruch zieleni
nad tajemniczym ptaków krzykiem.
Więc ciałem rosnąc jak korzeniem
przystajesz nad krawędzią jawy
i ruszasz wargą, jakbyś śpiewał,
a milczysz przecież, serce ważysz
miłości pełne i zdziwienia.
Jak łatwo w świecie tym ogarnąć
potrafię ciebie, słowo słyszę,
jak słyszysz ty, gdy ciemną wargą
spływa wysokie i ogniste.
Bez nieba jest królestwo drugie,
które wydało mnie i głos.
Naftowe wieże srebrnym łukiem
błyskają tutaj, fabryk łańcuch
o wieżach sztywnych jak o palcach
przeciera chmury. Niby kos
na prostych torach pociąg gwiżdże
i czesze senną, lekką grzywę
na drutach silnych. Gdy popatrzę,
jak dym przewija się i pasma
obłoków giną w trawach krótkich,
to jest jak w śnie, gdy ręka ruchem
niewiedzy pełnym obok szuka,
kiedy za oknem jak ampułka
świeci latarnia. Ciemne brwi
uchodzą wtedy jak jaskółka
i ciało ciągle nieruchome
jest jak ciosany nocą płomień
w złudzeniu tym.
Jedna jest ziemia, która niesie
ciebie i mnie, i jedna młodość;
w niej nauczony lęku – pięści
wzniosłem krnąbrne ponad głową
i w szczęk żelaza zasłuchany
mijałem dzień po dniu jak krzyże
jak ty – podniesiesz na mnie kamień
lub rzucisz z wzgardą ziemi grudę.
Kochałem tak jak ty zapewne,
ale mi serca dano skąpo
na miłość moją niepotrzebną,
bowiem stawały nad epoką,
której imiona dajesz teraz
olbrzymia śmierć i przerażenie.
Nie żebym uląkł się lub płakał,
nie żebym czekał już skazany
na trwałość kruchą – szukam w gwiazdach
zarysu twego. Między nami
jak dłonie dwie złączone są
pamięci nasze i miłości,
a jeden tylko wspólny dom,
który nade mną w tobie rośnie.
Piszę -jak grabarz dół wybiera
na ciała bezruch, dłoni rozpacz
i słowo małe staje nieraz
jak krzyż lub wieniec. Jeśli zostać
dane mu będzie – ręka twoja
otworzy je i sercem spełni,
a czas, co młodość ku jesieni
przechyla twardo – twarz wywoła
kamienną już i nocną wiecznie.
I teraz noc. Dalekie niebo
jaskrawe krzyczy niby paw.
Wysoka świeca jak ołówek
na stole moim. Ojca twarz
w żałobnej ramie… Szeptem mówię,
a wiem, że głos mój silny nazbyt
wysoko idzie. Uśmiech gwiazdy
miłości pełen i ironii
niedbałym cierniem wokół skroni,
i cisza, w której śpiących oddech
nasila się, fujarką ciecze,
Źrenicom zwartym każe odejść
na krawędź rzeczy nieczłowieczej.
Kiedy spłowieje chmury brzeg
zahuczą dzwonki i weselne
młyny potoczą koła swe,
błazen zapieje, skrzypce pełne
melodii będą. Śpiew i gwizd
poniesie człowiek w przestrzeń znaną
i swej ojczyzny wierny syn
rozkoszy sennej odda ciało.
A blisko – mur omszały chroni
spokoju tych, co dłoni wierząc
i miłość mierząc ostrzem broni
upadli w piasek twarzą szczerą.
Szyderczy krzyż imiona proste
ocienią chętnie; jeszcze słychać
bojowy marsz i bliski pocisk,
co grobem był im i kołyską.
Szeroki obłok drogą sunie,
szczękają osie, bagnet wąski
jak obłamany cierń gałązki
nad ramionami drży i błyska
i pieśń radosna w gęstej łunie
ma gniazdo trudne i nazwisko.
Ten czas, ta noc, ta ziemia czarna
potrafi zwodzić, serca grono
zaciskać mocno jak ty wargę,
która znów słowo da potomne.
Jesteś jak ja zapewne: czas
opływa lekko ciało twoje
jak rybę szybką; oczy masz
pojone światłem, co koronę
wijąc nad ziemią twą przemija.
Może jak ja w swej dłoni chwilę
dymiącą pieścisz, w pierś kierujesz
człowieka, który mową dziwną
na krzyżach także imię pisze.
I może ty znów nad ojczyzną
posępny szlak pocisku widzisz
i drzewa kształty jak szubienic
skrzypią ci groźnie, ostro lśnią,
a serce dzwoni jak zły pieniądz,
gdy patrzysz chmurnie poprzez noc.
A wtedy kochać ci wypadnie
niewielki obszar, gdzie piramid
malutkie grudki leżą na dnie,
a z wierzchu zwiędły kwiat lub kamień.
A wtedy – mierząc sercem skąpym
swój krok i słowo już daremne
podasz jak laur dłonie obie
i kochać będziesz razem ze mną.
Cokolwiek pieszczą dłonie nasze,
niewierne jest: czy liść, czy woda
przecieka poprzez palce; twarz się
odsuwa bliska w cienie gęste
i tak odsuwa się nam młodość
i radość prosta, że jesteśmy.
A wtedy tęsknić nam wypadnie
i patrzeć w czas jak w księżyc wsteczny,
gdzie płomień huczał, broni granie
głuszyło szmer i brzóz, i leszczyn,
a wtedy chmur ponury krąg
będzie nam dziwny, bo nie znany,
gdy zamiast cienia lotnych maszyn
objawi się pogodny gołąb
i księżyc w trawach niby dłoń
co niegdyś hełmem wieńczył czoło.
Tak będzie tylko. Miasto, w którym
do ciebie piszę – stoi ciemne,
choć zwykle słońce liże mury
spryskane pismem krwi daremnej.
Człowiek przechodzi tam niewielki
i oczy zwraca żalem zbrojne,
jak ja do ciebie poprzez wieki
bezbronne słowo i opowieść.
Oto na papier mój upada
jak ćma lub niewiadomy komar
brzęczenie stali. Ślepy granat
usta położył na powietrzu
i ten jest śpiew, co uczył wcześnie
miłości mojej i pokory.
I ta jest wiedza we mnie mocna,
i ten jest tylko chudy śpiew:
fujarką był mi grom i pocisk
i ogień barwił krzepko sen.
I spełnić więcej się nie może,
bo to już kres i płynność wieczna.
Stalówki mojej sine ostrze
jak serce trwanie me określa
i znowu noc. Powieka spada
ak trumny wieko, pióro zaś
wysmukłym krzyżem w palcach rośnie
i ledwie błyska ciemna gwiazda
jak odblask niklu albo kości.
W tym kraju smutnym pełnym gwiazd
samotne trwanie, młodość chrobra
i sen pod pługiem, co jak orła
złamane skrzydło idzie nisko.
Dalekie niebo się nachyla
i ufnie błyska lot motyla,
lecz człowiek ręce nie jak skrzydła,
a broń śmiertelną z sobą dźwiga.
I nigdy ust nie zmieni w skrzypce,
a oczu w światło. Ogień czysty
na bark męczeństwo, serca trwogę
przyjmuje w siebie. Własny portret
wśród chmur spalonych siarką widzi.
I wtedy spada jękiem miedzi
mozolne słowo, warga puchnie
jak mnie, choć znowu szeptem tylko
do ciebie mówię.
I wiem, że chyląc głowę trudną
nad liter bruzdą – widzisz jeszcze
mój obraz: idę przez powietrze,
a za mną miasto moje idzie.
Niebiosa górą, echo trąb
i mocny oddech tych, co śpią
podwójnym trwaniem: pierwsze chroni
omszały mur za stosem broni,
a drugie – pościel biała spiętrza.
Ten czas, ta noc i ja bez miejsca
nad tobą ważą się i uczą:
ostatni sen, a boleść pierwsza
i słona miłość nad ojczyzną.
I znowu noc i ziemia jedna
powiąże nas. Na stole moim
warkoczem jasnym cichnie świeca
i dom nade mną cicho stoi,
a z głębi czarnej, jakby z mieszka
wychodzą światy. Starczy oczom
powieki małej, aby tło
powstało jasne, gwiazdy szpon
i nierozumny krzyk stworzenia.
Niewiele wiem jak ty zapewne:
idziemy razem patrząc czujnie:
ty – na gwiaździstym, prostym niebie
szukasz płomienia i mnie w łunie,
ja – odwrócony – serce pełne
miłości smutnej niosę jak
żołnierz mogiłę pod swym hełmem
niesie przez czas.[/acc_item]
[acc_item title=”Opowieść z innego świata”]Śnieg jak posąg ramionami trzymał
chmury kredkę i wychodził świat
długi bardzo jak rzeka lub szyna
w drzewach krągłych jak paciorkach lamp.
Woda ciekła, gdy cedrową arką
jak zabawką – człowiek świat nawiedził
i leżące pod ziemią w letargu
budził rysie, sarny i niedźwiedzie.
Potem palcem wskazującym dotknął
piersi własnej otulonej liściem
i wywołał z niej dobrą samotność
i łzę pierwszą na ciemny policzek.
Ptactwo nieme dotychczas jak ogród
zwolnił z łodzi, kwiat ulepił z mułu
i cień trysnął spod ziemi, gdy w mroku
dotknął nieba szumiącej kopuły.
Świergotał śnieg już prędzej,
góry przenosił i las,
a on oczy dziękczynne jak ręce
wtapiał milcząc w wyblakły czas.
Przerażony zarysem tylko
głębi mocnej, co ciałem targa,
grudki serca zielonym motylom
pozazdrościł zgubiony w barwach.
Nie mógł. Słowem tę przepaść mierzył,
wiosło skruszył o fali skręt,
kiedy w górze jak okręt lub zwierzę
zawarczała smolista brew.
Zwarte czoło jak proporzec podniósł,
a już grom szedł po dźwięcznych kamieniach
i z łaskawej podawał mu dłoni
słodki napój i tym go napełniał.
Po raz pierwszy ramion dwojga ster
ciął powietrze bluźnierczo, i nogi
jak łuk bramy zaryły się w krę
ziemi, której zwiastowano ogień.[/acc_item]
[acc_item title=”O nas”]Niebo zmalałe w łunie
na ciebie i na mnie czeka
jak kubełek srebrny u studni
albo o zmierzchu twa ręka.
Gdy ognia porusza kaskiem
błyszczącym i białym jak puzon,
serce jak światło na maszcie
w piersi kołysze się pustej.
Modlimy się dłonie łącząc
o pamięć otwartą jak pejzaż,
niech dźwiga nas dalej młodość,
choć z ognia, głodu, powietrza.
Kiedy ognista kropla
spłynie zachodem jak liściem,
niebo jak ścieżka ogrodu
wróci nas sercu i przyjmie.
Wtedy się łuna tętniąca
pod brwią nieruchomą przyśni
i sen jak głęboki krajobraz
piorun otworzy tygrysi.[/acc_item]
[acc_item title=”Żegnając się z matką”]Jak do Ciebie będę pisał
pochylony nad sobą w żalu.
Serce chłodne świeci jak kryształ
i choć wczoraj się z Tobą rozstałem,
jak Ci słowo do dłoni podam
badający uparcie ciemność,
skoro mówisz: lekka jest młodość
chociaż ognia bukiet nad ziemią,
skoro mówisz: ciałem człowieczym,
trzeba schodzić nisko, najniżej,
bo radosna w locie tym wieczność
jest kołyską zrodzoną na krzyżu.
Jak Ci sercem odpowiem jak źródłem
wykuty głosem śpiewnym,
kiedy tłum przerażonych jaskółek
niosę po ręce lewej,
jak mych ust niewyczutych graniem
mam zawołać bohaterski i bliski,
gdy po mej ręce prawej
drży ojczyzny pogięta kołyska
i piosenka wieczorna leży
jak owocu zniszczone grono,
dalej niebo, dom mój i księżyc
opuszczony jak Ty i młodość.[/acc_item]
[acc_item title=”Bajka”]Chiński cesarz w malowanej trumience
zamknął oczy skośne jak łódki,
włos falisty zacisnął w ręce,
włosa strzegły jelenie malutkie.
Już ostatnie spłynęły łezki,
czarny bonza przyklękał nad szarfą,
kiedy Lojola w pantoflach niebieskich
stanęła krucho i płakała bardzo.
Lojoli lekki lok, jej lok
cesarz tulił do martwego kimona,
jak dzwoneczek kołysał lok blond,
o Lojolo, Lojolo, Lojolo!
Była jak ziarnko ryżu lub deszczu
przezroczysta i lekka taka –
Ach, jak grała, co wieczór
na berle większym od niej
ulubione jedwabne melodie,
że słowiki słuchały w klatkach.
Wtedy cesarz żółty jak księżyc
mrużył oczki skośne jak łódki
i palcami przebierał w jej lokach –
w malowanej trumience leży,
a Lojola
– mandarynkę obiera ze smutkiem.[/acc_item]
[acc_item title=”Ballada o chłopcu przydrożnym”]Podobno anioł kulawy
wziął go przykro za włosy i sprężynę niewidoczną tknął.
Jak zabawkę, jak brzęczący badyl
zasadził na kilometrze szesnastym.
Potem anielskie wargo otworzył,
długo patrzał
i odjął ręką swą.
Obok wąsatych w kołach wozów,
śmigieł blaszanej trawy,
nad rękami własnymi się mnożył,
zielenią powolną rósł
w głębokiej literze ust
chłopiec przydrożny.
Dzień po dniu go otwierał coraz zawilej i barwniej,
aż rzeczy nazywać począł – aby im w locie sprostać,
a gdy na chwilę go przykrył z rzeki idący cień trawy – –
zobaczył imię swe w palcach i święty ognik we włosach.[/acc_item]
[acc_item title=”Oczyszczenie”]światłu temu schodzący w obraz
jestem drzewem czy ptakiem ślepym?
Błyskawicy srebrnej koronka
cień mój toczy wysmukłym niebem.
Więc ruchliwą twarzą zwrócony,
gdzie odległy już piorun stąpa
ręce moje jak dwa liście klonu
na ogniste kładę niebiosa.
Będę trwać tak pół-człowiek, pół-drzewo
na cierpliwej powietrza wadze.
Kiedy serce ułoży mnie siwe
w miejscu światła, gdzie lśniącą kładzie
kość jak cacko – Bóg z uśmiechem dziecka –
będę tylko już drzewem bezlistnym,
a zły ogień jak krucha owieczka
pójdzie dalej niewinny i czysty.
Jakąż wtedy otrzymam własność?
Zejdę niżej – a kamień i próchno
nowe niebo utworzą, by zasnąć.
Chłodne niebo i smutne. Gdy w górę
pójdę – obszar bez granic mnie wchłonie
i stanie nagle się światłość
mała jak okna płomień.
Chłodny płomień i smutny.
Będę trwać więc niebu na przekór
w obraz idąc wspomnieniem bosym:
dzwonił gromko na piaszczystym brzegu
w liściu chmury jak żołądź – kościół.
Gołąb z gipsu tam mieszkał nad lustrem
wody świętej, co spadając ostro
na me czoło i dziecięce usta
słowo małe uczyniła siostrą.[/acc_item]
[acc_item title=”Portret”]Choćbym co dzień rozmnażał się liczny,
inną mową przemawiał – tkliwszą,
choćbym w światło zmieniony lub w liście
spadał kruchy pod sierp błyskawicy,
choćbym język miał martwy i oczy
zaświatowym oddane znakom –
powiem: w niebie różowym jak w wianku
świeci dom mój palący się w nocy.
Choćbym wrócić już nigdy nie zdołał
ani odejść już nie mógł drogą,
gdzie zmęczone wracają na kołach
łąki ranne, wiatraki świergocą,
choćbym trwał jak trwa mrówka lub glista
sercem klaszcząc przy ziemi wiotkim,
każda chwila mi będzie jak wystrzał,
każda barwa jak siarka i ogień.
Nie oszuka mnie dzwonów dudnienie,
choć łagodne i ciężkie od woni,
jeszcze raz rzucę mocno kamieniem
w twarz zawziętą nad snem mym zwieszoną
i nie uśpi wracając do pasiek
pszczoła mądra warczącym swym lotem,
bo powstanę zbratany z żelazem,
nim śpiącego zaskoczy zły motor.
Choćbym mówił; pokocham, zostanę,
choćbym słowa jak trumnę zbijał,
ty nie ufaj. I zabierz mi pamięć,
ciało sprostuj, na czoło daj
promień jasny jak uśmiech lub lilię.
Ale wtedy zobaczysz wśród gwiazd
cienie nasze żegnane przez brzask
odchodzące od siebie i inne. [/acc_item]
[acc_item title=”Przed snem”]Nie zatrzymamy się, aż
tej nocy nie przepłyniemy milcząc
ręka przy ręce, przy twarzy twarz,
by kołysała nicość.
I będą z nami światy szły,
o których wiemy z książek,
co najmniej dwa, a może trzy:
powietrzne, ziemskie, morskie.
Nie zatrzymamy się już,
a nieba cienki szczebiot
będzie nam inną ziemią rósł
z księżyca, co jak żebro.
I wstąpi tam nasz lekki cień,
i wówczas blask wygasły
nizinnej naszej gwiazdy – ci
serdecznym wskażę palcem.
Zobaczysz krwistej łuny źdźbło,
co w oko nasze patrzy,
wyniosły dym, zwęglony dom
i smutne nasze miasto.
I zawiruje krągły stół,
i świeca wstąpi w ciemność,
przy której ciosam zgrzebny rym
i kocham cię na przemian.
Nie zatrzymamy się więc
tej nocy w milczeniu płynąc,
gdy wszystko sen, jesteśmy snem
bez ciała i bez imion.
Lecz gdy kogutów tkliwy głos
doleci nas już siwy –
przy twarzy twarz, przy dłoni dłoń
wrócimy, wrócimy. [/acc_item]
[acc_item title=”Przejście”]Za grotem mej dłoni – tam przestrzeń wiecznie blada,
w której przejrzysty księżyc jest
jak fragment białej chmury albo anioła sandał
zgubiony na powietrzu. Nieść
cierpliwie trzeba obraz kończący się u wrót
nikłego horyzontu – lecz dłoń przegina ciężar
i ciało błyska trwożnie, kiedy obłoczny strój
opada bez szelestu i dana jest wiedza
tym dłoniom, które niosą,
tym ciałom, które drżą:
nie przejdziesz cienia ręki powietrzem niby mostem
i w obraz się zamienisz twych ojczystych stron.
Więc włosy będą – płomień lub ognisty krzak.
A ręka, która światło zbierała jak owoc,
odrośnie nagłym słupem i głąb fioletową
roztrąci dzwoniąc w okna, za którymi ręce,
człowiecze ręce w płomień zanurzone świecą.
I jak źródełko rtęci w twej piersi będzie serce
pulsować krwawym łukiem spadającym w wieczność.
Więc stopy będą kamień u pielgrzymiej drogi,
która początku nie ma, nieznany jej kres,
lecz oczom jest jak piorun w schyleniu pokornym
zmęczonej ciężkiej głowy. A nad nią księżyc jest
jak fragment białej chmury albo anioła sandał
w przestrzeni zawieszonej do palców, których cień
rysuje krzyż radosny i nad głową splata
pięć gwiazd oznajmujących twą konieczną śmierć. [/acc_item]
[acc_item title=”Korale”]Pokrusz wątłe gałązki,
w których się wikłasz –
Z pejzażu małego jak okno
świergotem karmiąc dwie wąskie
stopy gołębie
wyjdzie starzec barwny jak witraż.
W brodzie wysnutej z wilgotnej głębi
ociekającej puszystym brzaskiem
przyniesie trzepot ruchliwy
ważek nadrzecznych i aster.
U warg zdziwionych i miękkich
zawiśnie dziecinny szczebiot,
kiedy ze ścieżek zaczerpie
oczu odjętych drzewom;
kiedy z powietrza dłonią omszałą
zerwie tę chwilę, w której się wikłasz,
usłyszysz znowu: za oknem gałąź
szumi mozolnie jak morska muszla.
– I będzie dłużej i będzie smutniej –
Starzec jak płatek z łatwej bibułki
sfrunie z pejzażu pod westchnieniem szybkim
i żal okrągło fioletem sukni
spłynie po rękach wiotszych od wiklin.
I sny wiązane na senną nić
będą opadać ku skroniom prędkim –
iść – żal,
żal iść –
Senne są stopy giętkie jak pręty,
przebyć nie mogą szeptu gałęzi – – –
źle iść,
żal.
Zamknij pejzaż jak okno ruchem uśpionej ręki,
do szeptu nachyl się czule – tak poznasz tę chwilę soczystą
i rozerwiesz korali sznurek, i odnajdziesz się w własnym uśmiechu
podwojona przez sen jak przez lustro.
Lecz się nie zjawi barwny starzec,
by zerwać dłonią omszałą
jeszcze raz, tę chwilę, w której się wikłasz.
Zostaw szumiącą gałąź
– najważniejsze dopiero się zdarzy –
pogubiły się korale lub zmieniły w witraż.[/acc_item]
[acc_item title=”Kolęda”]Ogień nieziemski pod łukiem bramy
wspiętej wysoko jak dzwon lub ołtarz,
łuna ofiarna jak gałąź złota
spływa na głowę chłodną w konaniu –
zaśpiewajmy Mu, zagrajmy,
czekaj martwy na ulicznym posłaniu.
Krętych chmur stoi wieniec bogaty,
liczne dymy z miast ojczystych wołają,
a twe okno jak gwiazda maleńkie
nie przytuli do firanek białych;
i nad włosem zgiętym jak kwiatem
znów zahuczy śmiertelny metal –
zaśpiewajmy Mu, zagrajmy,
ach, uboga stajenka, lecz piękna.
Z lewej mur, z prawej cegła – i wszystko.
Jeszcze granie dalekie żelaza
i na piersi człowieczej złe pismo,
a to dar, a to ofiarna moc,
co do ziemi przechyla i każe
słuchać głosu jak echa wśród zmierzchu,
gdy zanika i wiedzie je leśny
obłok ciemny jak ziemia – bez gwiazd.
Ciemność przecież najlepiej kołysze,
w niej dostrzeżesz te ognie prędkie,
co z czerwonej na piersi kropelki
lecą wiotko, witają Twe przyjście.
I choć bydląt tu nie ma ni siana
to ulica darami usłana:
marmur kruchy, wapno i smoła,
ach, uboga stajenka, spokojna.
Niby gwiazda prowadząca ku źródłu
spłynie gołąb laurowy na nią
i zamienią Ci wówczas krwią rudy
kamień płaski na białe posłanie –
zaśpiewamy Ci smutny, zagramy:
w płytkim żłobku – nieopodal twej bramy
w Betleemie – narodziło się Dziecię.
Cierń na włosach, cierniowa koszula
i przebite nogi i ręce;
lulaj, lulaj.[/acc_item]
[acc_item title=”JezioroE”]Jak odnajdziesz mokrą nutę w kropli głosu?
Masz usta złożone do snu,
a tu próchno świeci w oczach, w kwiatach ognie –
Skrajem jawy uciekać musisz,
bo się zgubisz w ostrych liliach, nie powrócisz,
bo w jeziorze stopisz włosy i sen zmoknie.
Jak odnajdziesz mokrą nutę w lustrze nowiu?
Masz usta złożone do snu,
a tu sieć, a tu mróz, a tu blask –
Blask łzę rzeźbi i różową siecią łowi,
nie chodź w lilie – jesteś boso,
wróć się jeszcze, sen rozgarnij póki czas.
Czy odnajdziesz, czy zrozumiesz, że jej nie ma?
Każda nuta sięga dna, a najgłębsza – mokra,
syczy próchno, oczy pali, w kwiatach blask,
zasłoń oczy, kwiaty uzdrów – bo cię ziemia
snem ominie, strąci w lej i zamieni w kroplę.
Daj się baśni poprowadzić, gdzie na spodzie kule gniazd,
gusła w pąkach, sine ryby jak wieczornych świateł nurt,
trzciny lękiem wędrujące pod melodię wody bór –
każ się baśni poprowadzić, a wzorzysta będzie baśń – – –
Może nie wiesz, pewnie nie wiesz, jest w jeziorze zwierz –
Kiedy staniesz kruchą twarzą nad kielichem lilii,
odwróć skronie – ogień pryska, więc nie próbuj się pochylić,
bo nie wrócisz, bo pod stopą próżnia zamiast mostu,
a to woda, tylko woda – a gdy weźmie, już nie odda –
może nie wiesz, pewnie nie wiesz:
masz usta złożone do snu.
Zwierz ma kudły z długich wierzb, a na grzbiecie plamkę,
nie wierz nutkom, nawet tej, co ma skrzypki blade –
Skrzyp po fali, skrzyp po rzęsach i w jezioro ciężka łza
pada z pluskiem, łuski wodzi, sen zamyka, gasi blask – – –
Skrajem jawy uciekaj, uciekaj,
bo zwierz z toni odmyka powieki –
nie odnajdziesz, bo głęboko, bo bez dna.[/acc_item]
[acc_item title=”Na progu”]Już jutro może nie ostygłym
od łuny okiem będę musiał
ogarnąć świat i spojrzeć wprost
na nieba lot i tęczy most; –
już jutro może dym jak widły
zapachnie chlebem, ognia rózga
wysokim kwiatem w ogród spadnie,
a ptak, co w smutku miał mieszkanie,
odmiennym szeptem zamknie sen.
I kiedy będę musiał dotknąć
miłosną ręką drzew tych samych,
położę na nich gniewną pięść.
A kiedy nad mą samotnością
przyjdzie mi słowa jak kolana
radośnie zginać, sercu ufać
i słuchać echa, w którym głos
jak broń oddzwania albo kość,
warga otworzy się jak lufa.
Jak jabłoń obłok w oknie stanie
i szepnie – śpiewaj, szepnie – wróć.
Niech głos wysmukły drży jak łódź,
bo to odmienne jest kochanie.
Już jutro może kwiaty grube
pochłoną cię i czas zapomni,
gdy nad twą wiosną tęczy supeł
nad spiż wspanialszy i nad pomnik.
I w dłoni ciepłej twarz ukryta
zacięży nagle, kropla ust,
jakbym na wardze łunę niósł,
zabarwi sen wśród ptasich gitar,
stwardnieje kora pod dotknięciem
czerwonych palców. Lekka kość
jak dziewann żółtych wonny włos
uśmiechem pozna mnie męczeńskim.
I szepnie – śpiewaj, szepnie – idź.
Nie tobie lekkim słowem kochać,
lecz stać nad czasem tym jak krzyż
i znaku czekać znów w obłokach.
Bo jestem tutaj płodnym pyłem,
by miłość rosła, kiedy runą,
i trwoga wielka, gdy zabijać
będą wpatrzeni w zbrojne jutro[/acc_item]
[/accordion]