Wiersz Mariana Hemara: Lizus czy warchoł
Polonus est omnis divisus
In viros duos:
Jak kto jest u nas lizus –
To już wirtuoz.
Jak włazi, to koniec końców,
Braknie na mydło pointsów,
Gdy w łaskach – to już fanatyk.
Gdy za biurkiem – lunatyk.
Kataleptyk nadziei,
Antyseptyk idei,
Apostoł dyscypliny,
Już wszystkie witaminy
Pobiera z wazeliny.
Błyszczy od cnót jak brylant.
Czuwa u wrót – inwigilant.
„Stój! – krzyczy – Hola! Werda?!
Kto idzie, a nie merda?!
Nie merda z pobożnym strachem
Przed pańciem monomachem?!
Zara go na tę Rothesay!” –
Krzyczy w lubości najsłodszej.
Podnosi rozmodlone
Oczy na ikonę.
Nie rozumie człowieka
Z krwi, kości, z serca i brzucha –
Wciąż widzi Króla-Ducha
Z dołu – z tyłu, z daleka.
Z każdej miny i gestu,
Od rana, do breakfastu,
Na serię cudów czeka.
*
Altera pars, oczywista:
Jak kto opozycjonista
Już dlań ta opozycja
Pozycja osobista.
Grzech grzechem, cnota cnotą –
Zależnie od sytuacji.
On żyje tylko po to,
Aby rząd nie miał racji.
By się zgubiło złoto,
Aby wojsko zmarniało,
Ażeby coś nie wyszło,
By się coś nie udało.
Ślepy na wszystkie wysiłki,
Trudności, przeszkody, postrachy –
Wyczekuje pomyłki,
Jakby on z rządem grał w szachy
I mógł co wygrać na tem,
Że błąd zapłaci się matem.
Czyta już tylko „Dziennik”
(Swoją drogą, męczennik)
I tylko, by złowić ślad bzdury
Do „Camery obscury”.
A swoją drogą znowu
Nie miewa trudnego połowu.
Czytelniku rozumny,
Bracie inteligentny –
Chciałbym, by jeden i drugi
Jednako był nam wstrętny.
Ów lizus, co się łasi,
Ten warchoł, co się wścieka
Jednako, psim obyczajem,
Obrażają człowieka.
Jednako nas krępują
W prostym, szczerym stosunku
Do spraw miłości lub żalu,
Niechęci albo szacunku.
Ów lizus sprawił, że w Polsce
Niejedna wielkość nam zbrzydła,
Gdy nam się krztusić kazano
W mdlącym fosgenie kadzidła.
On, pachciarz wielkości natrętny,
Pośrednik świętości uprzykrz on –
Na barykady mnie wpędza
Przez spirit of contradiction.
On we mnie nawet przyjemność
Pisania truje, bo jaka
Przyjemność – wyśmiewać nikczemność
Wartą tylko kopniaka?
*
A ten, liberumweciarz,
Ten ryzykant straszliwy,
Tym dufniejszy, im mniej ma
Rząd nasz egzekutywy –
On, uporem polskiego
Pierworodnego grzechu
Zohydza mi wolność słowa,
Żartu, żalu i śmiechu –
To on mi gębę zamyka,
Bo groza mnie na myśl bierze,
Że w roli satyryka
Z nim się może sprzymierzę!
Że tak szargając trochę –
Jemu ułatwiam drogę!
A kto on? Co za nim? Kto przy nim?
I nie śmiem już. Już nie mogę.
To on mnie przemocą zagania
Pomiędzy faszystów hordę,
Tak chciałbym, po faszystowsku,
Potrzymać go czasem za mordę.
*
Nie ma w Polsce trudniejszej
I mądrzejszej ambicji,
Niż – pozbyć się lizusów,
Dorobić się opozycji.
Jak powszechna to prawda,
Lecz gdzie leży przyczyna,
Że kto ją w dole głosił
Na górze jej zapomina?…
Zapraszam do działu: Marian Hemar