Wiersz Mariana Hemara: Defilada
Przegnali mnie w defiladzie,
W niedzielę, za wszystkie czasy.
Cięła komenda „baczność”!
Strzelały o szosę obcasy.
Chamsin wiał. Słońce się wściekło.
Płuca wdychały pożogę.
Serce pod gardłem – i piekło
Strachu, że zgubię nogę.
I w prawo patrząc, w marsową
Twarz pana pułkownika,
Myślałem sobie – bo czasem
Myśl różnie, jak chce, tak bryka –
Myślałem – bo myśl się czasem
Wypsnie jak z palców pestka –
Ach, szkoda, że w tym miesiącu
Stuknęła mi już czterdziestka…
Z o ileż mniejszym wysiłkiem,
Z o ile większym hałasem
Stukałbym teraz o szosę
Podeszwą i obcasem. –
Mój krok jakże byłby sprężysty,
A trud i mniejszy i słodszy,
Karabin – o ileż lżejszy –
Gdybym był jednak młodszy…
Gdybym miał lat dwadzieścia,
Jak większość moich kolegów,
I głowę mniej siwą i linią
Brzucha nie psuł szeregów –
Marsz ten – o mój dowódco –
Nie wyczyn, ale przechadzka…
I nagle myśl inna, myśl dziwna
Przez głowę mi przeszła znienacka –
Myśl aż bolesna, aż straszna
W swojej cudownej prostocie –
Wydało mi się, że szedłem
Już długo, po piachu, po błocie,
To drogą – jakby znajomą –
To łąką – koloru trawy
Jakby poznaną – i że to
Już blisko – blisko Warszawy –
I że to już zaraz – Grochowską?
Wolską wejdziemy? Grójecką?
My – wojsko, które wygrało
Wojnę polsko-niemiecką!
My – żołnierz – wzruszeniem straszliwem
Sprężony – płonący i blady –
I już – w Królewskie Przedmieście
Skręcamy do defilady!
A tłum na ulicach! Sztandary
Na bliznach domów – i kwiaty
Pod nogi – garściami – i dłonie
Nad głową – i płacz – i wiwaty –
I w burzy twarzy i kwiatów,
Nad rąk i szlochów zawieją
Ach – niebo nad nami skacze
Ach – domy dokoła się chwieją –
To łzy. To oczy oślepły.
Lecz nam nie wstyd, że płaczemy.
Ach – dudni pod nami ziemia
– Idziemy – idziemy – idziemy –
Rozumiesz? Nijak. I nagle
Głos jakiś – z bliska czy z dala –
Tam – ten kapral – to Hemar! – bo chyba
Już wtedy mieć będę kaprala…
Jak domek z kart – nieopatrznie
Westchniesz – a już się obsunie –
I już się ocknąłem w swej czwórce
Na defiladzie w Latrunie.
Słońce kark potem oblewa,
Cień krótki pod stopą kreśli.
Myśl pierzchła. Już – odtrąbione.
Lecz coś się zostało z tej myśli…
O mój dowódco – gdybym
Naprawdę miał dożyć tej chwili –
w niedzielę na defiladzie
Za mało mnie umęczyli!
Za mało słońce mnie grzało!
Za mało bolały mnie nogi!
Trzeba mnie ganiać na przełaj
Po polach bez śladu drogi!
Za mało mi ciężył karabin!
Za mało mi pot z czoła chlustał –
Trzeba mnie ganiać a ganiać –
Ażebym wtedy nie ustał!
Bym wtedy kroku nie. zmylił,
Lecz umiał wszystko I abym
Wstydu nie przyniósł i nawet
Ze szczęścia nie był zbyt słabym –
Gdy jako kapral z cenzusem
W batalionowej sławie
Będę szedł w swojej czwórce
Na defiladzie w Warszawie.
Zapraszam do działu: Marian Hemar