Mało kto wie, że niemiecki Sąd Najwyższy (Federalny Trybunał Sprawiedliwości) jest wybierany w połowie przez polityków, którzy zasiadają Bundestagu (16 sędziów) i w połowie przez polityków, którzy piastują landowe urzędy ministrów sprawiedliwości (16 sędziów). To oznacza, że u naszych zachodnich sąsiadów również doszło do „zamachu stanu”. Wszak zgodnie z definicją serwowaną przez członków Platformy Obywatelskiej, taki „zamach” ma miejsce, gdy to politycy (a nie sędziowska korporacja) wybierają członków Sądu Najwyższego.
Fakty są następujące – w próbie reformy polskiego wymiaru sprawiedliwości nie ma nic rewolucyjnego czy odkrywczego, czego by świat już nie widział. Jest co najmniej kilka ważnych punktów tej reformy, które mogą się podobać każdemu (np. losowanie spraw, czy też zwiększona odpowiedzialność dyscyplinarna sędziów w przypadku służbowych lub publiczno-karnych przewinień).
Są też kwestie, które w pierwszej chwili mogą wzbudzać wątpliwości. Szybko okazuje się jednak, że podobne rozwiązania panują w innych krajach Europy czy świata. Ot, choćby sposób wyboru sędziów Sądu Najwyższego.
U naszych zachodnich sąsiadów sądem najwyższym jest Federalny Trybunał Sprawiedliwości. Okazuje się, że członków tego Trybunału wybierają… politycy! 16 sędziów wybiera niemiecki Bundestag (odpowiednik polskiego Sejmu), a pozostałych 16 sędziów wybierają politycy piastujący urzędy landowych ministrów sprawiedliwości.
Czy powyższe oznacza, że w Niemczech również doszło do „zamachu stanu”? Wszak zgodnie z definicją serwowaną przez członków Platformy Obywatelskiej, taki „zamach” ma miejsce, gdy to politycy (a nie sędziowska korporacja) wybierają członków Sądu Najwyższego.