Znowu powraca temat wejścia Polski do strefy euro. Tym razem wywołała go grupa ekonomistów i nauczycieli akademickich wywodzących się w sporej części z PRL i PZPR, którzy dziś stosują specyficzny szantaż: „Nie wejdziemy do strefy euro, to nie zakotwiczymy się na stałe w Europie”. W kontekście tego apelu warto wyraźnie przypomnieć – na wejściu Polski do strefy euro najmocniej zyskają… Niemcy! Nie bez powodu to ich politycy najwięcej mówią o konieczności poszerzenia eurolandu o kraje takie, jak nasz. To dla nich interes i trzeba o tym pamiętać.
Dziennik „Rzeczpospolita” opublikował wczoraj apel kilkunastu ekonomistów i wykładowców akademickich, którzy postulują do premiera Mateusza Morawieckiego o jak najszybsze wznowienie przygotowań do wejścia Polski do strefy euro. Ekonomiści ci (których spora część wywodzi się jeszcze z PRL / PZPR) stosują specyficzny szantaż. Twierdzą oni bowiem, że jeśli nie wejdziemy do strefy euro, to nie zakotwiczymy się na stałe w Europie.
Niemcy najmocniej w Europie naruszają wspólnotową politykę klimatyczną. I co? I nic, bo to Niemcy
W odpowiedzi na ten apel szef KPRM Michał Dworczyk stwierdził, że co prawda Polska wstępując do UE „zobowiązała się do przyjęcia euro w jakiejś perspektywie”, natomiast kiedy to nastąpi, to jest „zupełnie oddzielny temat”. Dodał przy tym, że „Trzeba znaleźć moment najlepszy, bo dla nas nadrzędną sprawą jest dobro Polaków, w związku z tym nie należy tego rozpatrywać od strony politycznej, a od strony ekonomicznej”.
Pod tym względem nie sposób nie zgodzić się z Dworczykiem. Pisałem o tym niedawno, ale w kontekście powrotu tematu Polski w eurolandzie nie zaszkodzi powtórzyć: strefa euro została stworzona głównie po to, aby gospodarka naszego zachodniego sąsiada miała się doskonale. Warto wiedzieć, że gospodarka Niemiec opiera się przede wszystkim na eksporcie. Aby był on opłacalny waluta, za pomocą której dokonywane są transakcje, nie może być zbyt silna. Szczególnie względem walut obowiązujących u największych partnerów handlowych. Niemieccy stratedzy finansowi doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Dlatego już od lat 90-tych robili dosłownie wszystko, aby na terenie EWG (a później UE) wprowadzić jednolitą walutę, która uratowałaby niemiecką gospodarkę przed utratą konkurencyjności. W ten sposób wymyślono euro – wspólną walutę wielu różnych gospodarek Unii Europejskiej.
Tak wygląda dewastacja Puszczy Białowieskiej. Oto dlaczego ekolodzy i eurokraci nie mają racji
Gdyby dzisiaj w Niemczech obowiązywała marka (DM), to nasz sąsiad podzieliłby los Szwajcarii, której gospodarka utraciła sporą część swojej konkurencyjności poprzez zbyt silną wartość franka szwajcarskiego. Im bowiem niemiecka gospodarka byłaby silniejszą, tym automatycznie silniejsza byłaby niemiecka marka. A taka konfiguracja jest najgorsza dla maksymalizacji zysków wynikających z eksportu. Dlatego potrzeba było „spłycenia” wartości wspólnej waluty transakcyjnej, tak aby eksport nadal się opłacał i generował rekordowe nadwyżki w handlu zagranicznym. Dzięki temu, że w strefie euro mamy takie gospodarki jak Grecja, Włochy czy Hiszpania dziś w kantorach za 1 euro płacimy ok. 4,20 zł, a nie 5,50 zł. A taka konfiguracja jest bardzo korzystna dla niemieckich eksporterów sprzedających towary w Polsce.
Niemieccy politycy bardzo chcieliby widzieć takie kraje jak Polska, Węgry, Rumunię czy Bułgarię we wspólnej strefie euro. I wcale nie chodzi tu o jakiś solidaryzm europejski. To raczej czysta kalkulacja. Im słabsza gospodarka wejdzie do eurolandu, tym kurs dolara, funta, rubla czy juana umocni się względem euro, a to oznacza większe zyski dla gospodarki Niemiec, która z eskportu żyje.
Gdy wypuścili fakenewsa o wiewiórce, to cała opozycja grzmiała. Jak Niemcy zabili żubra to cisza!