Budowa pierwszej polskiej elektrowni atomowej jest bardzo nie na rękę naszym zachodnim sąsiadom. Okazuje się bowiem, że rozwój energetyki jądrowej w naszej części Europy zagraża przede wszystkim niemieckim firmom zajmującym się produkcją i eksportem komponentów OZE. Zauważono to nawet w podpisanej kilka dni temu umowie koalicyjnej między głównymi partiami politycznymi Niemiec. Politycy zza Odry stwierdzili w niej jasno, że energetyka atomowa jest zagrożeniem dla możliwości eksportowych dla niemieckich firm na rynkach międzynarodowych.
Choć na dobrą sprawę nie wiadomo nawet gdzie dokładnie miałaby powstać pierwsza polska elektrownia atomowa, to wzbudza ona gigantyczne emocje u naszych zachodnich sąsiadów. Mało kto zdaje sobie sprawę, że już w 2011 roku posiadający wówczas na swoim terytorium aż 9 czynnych siłowni jądrowych Niemcy wysłali do Komisji Europejskiej w sprawie planowanej pierwszej polskiej elektrowni atomowej specjalny list protestacyjny. W tym czasie do rządu Tuska trafiło również – uwaga – aż 20 tys. indywidualnych zastrzeżeń dotyczących polskiego programu jądrowego. Jakby tego było mało – pod petycją przeciwko budowie polskiego atomu zebrano łącznie 50 tys. podpisów niemieckich obywateli.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Zgadnijcie, kto najmocniej protestował przeciwko budowie polskiej elektrowni atomowej? Tak, tak. To byli Niemcy
Po tej „interwencji” temat polskiego atomu na kilka lat ucichł. Co prawda działała sobie w najlepsze specjalna spółka, w której posadę znalazł minister Grad, jednak efektów tej działalności nie było widać. Sprawa budowy pierwszej polskiej elektrowni jądrowej powróciła na dobrą sprawę w ubiegłym roku. Rząd PiS co prawda nieustannie przesuwał termin podjęcia decyzji, czy wchodzimy w tę inwestycję, czy nie, jednak wszystko wskazuje na to, że ostateczna decyzja będzie ogłoszona w ciągu najbliższych trzech miesięcy.
I nagle uaktywnili się nasi zachodni sąsiedzi. Okazało się, że zawarta kilka dni temu przez główne niemieckie partie polityczne umowa koalicyjna zawiera fragmenty uderzające w rozwój polskiej energetyki nuklearnej. W umowie tej czytamy m.in.:
„W UE będziemy domagać się, aby cele Traktatu Euratomu dotyczące wykorzystania energii jądrowej były dostosowane do wyzwań przyszłości. Nie chcemy żadnego wsparcia z funduszy unijnych na nowe elektrownie jądrowe. Chcemy konsekwentnie wdrożyć zakończenie udziału funduszy państwowych w elektrowniach jądrowych za granicą (…) Osadzenie Energiewende [tj. niemieckiego modelu produkcji energii opartego w głównej mierze na OZE – red.] w kontekście europejskim otwiera szansę na zmniejszenie kosztów i wykorzystanie efektu synergii. Chcemy dodatkowych możliwości rozwoju i wzrostu zatrudnienia w Niemczech oraz możliwości eksportowych dla niemieckich firm na rynkach międzynarodowych”.
Co to oznacza w praktyce? Ano to, że Niemcy każdym możliwym sposobem będą próbowali odwieść rząd PiS od decyzji w/s budowy elektrowni atomowej w Polsce. Ewentualne wejście Polski w taką inwestycję będzie bowiem oznaczało dla niemieckich firmy utratę setek milionów, jeśli nie miliardów euro z tytułu zamówień na komponenty OZE. Stąd zupełnie jawna chęć niemieckiej ingerencji „za granicą” wszędzie tam, gdzie pojawi się zamysł budowy nowej elektrowni atomowej. Na pierwszej linii ostrzału jest oczywiście Polska.