Wiersz Mariana Hemara: Żywot człowieka w Polsce wytwornego
Przyzna pan niewzruszoną tej prawdy bezsporność:
Co jest cnota największa! Żywota wytworność.
Przyjm pan przeto mój przepis, bez krytyk a dziwot,
Jaki ma być człowieka wytwornego żywot.
Wstaję wcześnie. Zegarek wycykał dwunastą.
Przez jedwabne rolety brzęczy z cicha miasto
Jak daleki samowar i na pokój w mroku
Nalewa odwar szmerów, głosów, śpieszeń, kroków –
Tak myślę. A już lokaj przynosi śniadanie,
Bladożółty ananas moczony w szampanie,
I nastawia gramofon (charlestona rytmika
Zastępuje trywialną zgiełkliwość budzika).
Masaż. Czasami kąpiel. Jedwabna koszula,
Lakierki (co dzień nowe), frak (tylko od Poola),
Jeszcze monokl – już wszystko. A teraz robota.
Przed pałacem mój rolls-royce (100 Hp) dygota.
Szoferowi sekretarz dał plan jazd, tem samem
Oszczędzam sobie rozmów niepotrzebnych z chamem.
Szybko składam wizyty, a względnie bilety,
Potem obiad, co dzień w towarzystwie kobiety.
W poniedziałek Malicka, we wtorki Kamińska,
We środy Modzelewska, we czwartki Z i miń ska,
Co piątku Pogorzelska, w soboty Ordonka.
W niedziele – jak się zdarzy. Czasem czyjaś żonka,
Czasem nowa znajomość, choć zwyczajnym splotem
Z nowymi spędzam wieczór. (Ze względu na potem…)
Po obiedzie – zależy, jak co. Bardzo lubię
Bridge’a w kółku znajomych, jeśli nie, to w klubie.
Grywamy wprawdzie tanio – sto złotych – nie więcej,
Toteż mało wygrywam – po parę tysięcy…
Po bridge’u – cóż? – opera, jeden akt – czasami
Dramat, chociaż mnie nudzi, mówiąc między nami,
Jestem człowiek współczesny, a teatr się przeżył –
Truno żądać ode mnie, bym na serio wierzył
W śmierć aktorki, a potem bym się z nią zadawał…
To przecie – nekrofilia – ha co? – dobry kawał?
Uśmiecham się. Półgłosem. W dowcipy nie wierzę.
Żaden dowcip niewart jest, abym rżał jak zwierzę.
Na ogół nie uznaję humoru – to bywa,
Że się czasem dowcipów świadomie używa.
Na przykład, gdy się czasem chce uwieść po drodze
Podlotka – lecz ja panny niechętnie uwodzę.
Te fochy niepotrzebne, a płacze, a krygi…
Mniejsza z tym. Gdy jest sezon, chodzę na wyścigi.
Trzymam parę koników – Menzalaric – Forward,
Jeszcze dwa – trzy – nie więcej, bo i co nasz tor wart?
To wina naszej trawy – w Epsom oczywista
Trawnik na torze liczy lat równiutko trzysta,
Ma pedigree – i słusznie – koń, trawnik czy hrabia
Bez rasy tylko dużo blamażu narabia.
Czy teatr, czy wyścigi – wieczór w każdym razie
Zaczynam od kolacji – zazwyczaj w Oazie.
Chodzę tam już z nawyku – ten skrzypek Rafałek
Gra zaraz „Ałławerdy” – to jest mój kawałek.
Tak do rana. Tańczymy – oberki, charlstony.
Moja marka – Mumm – cordon vert – jestem zmęczony.
Chcę iść. Nie chcą mnie puścić. Aż gdy się wymigam,
Wracam rano i w domu jeszcze……
Jak pan widzi, rzecz cała prosto się układa.
No tak – pieniędzy trzeba. Lecz na to jest rada.
Rób pan to, co ja robię – to jasne jak szkło –
Chcesz żyć, jak ja wytwornie – pisz dla „Qui pro Quo’
1927
Zapraszam do działu: Marian Hemar