W kontekście wyliczeń, iż 103 tys. kobiet zrezygnowało z aktywności zawodowej od momentu, w którym rząd uruchomił wypłatę dodatków na dzieci warto jednoznacznie wskazać, że problemem nie jest tutaj sam program 500+, za którego pomocą redystrybuowane są dochody państwa na rzecz ludzi posiadających dzieci. Problemem jest niedowartościowanie ludzkiej pracy, które powoduje, iż nie tylko ze społecznego, ale także ekonomicznego punktu widzenia kobiety wolą zostać w domu z dziećmi.
Z opublikowanego kilka dni temu raportu Instytutu Badań Strukturalnych wynika, że w I kwartale 2017 r. 103 tys. kobiet zrezygnowało z aktywności zawodowej z powodu świadczeń otrzymywanych przez ich rodziny w ramach programu 500+. Media mainstreamowe oraz spora część publicystów niemal natychmiast podjęło lament, że oto polskiemu rynkowi pracy dzieje się wielka krzywda, bowiem odpłynęły z niego kobiety wykonujące „ciężkie i nisko płatne zajęcia”.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Miriam Shaded trafnie o „Wyborczej” – podżeganie do aborcji jest czynem zupełnie niemoralnym!” [WIDEO]
Niestety lamentom tym najczęściej nie towarzyszyła jakakolwiek refleksja na temat tego, jakie były rzeczywiste powody bezprecedensowego „odpływu” kobiet z rynku pracy. Mało kto wskazywał na niewątpliwą patologie w postaci zabójczo niskich zarobków. Idę w zakład, że większość ze wspomnianych 103 tys. kobiet pracując nie zarabiała więcej niż 1500 – 1600 zł na rękę. Patrząc przez ten pryzmat nie powinno nas dziwić, że kobiety wolą być w domu ze swoimi małymi dziećmi, aniżeli przerzucać towar na półkach w hipermarkecie za marne grosze. Bogaty salon tego jednak nie zrozumie.
W sprawie 500+ oraz decyzji, jakie z powodu tego programu są podejmowane przez kobiety, które wolą odejść z pracy by poświęcić się wychowaniu swoich pociech, racje ma Piotr Gursztyn (publicysta tygodnika „Do Rzeczy”). Na twitterze napisał od następujący komentarz: „Narzekanie, że 100 tys. kobiet wskutek 500+ rzuciło swoje gówniano płatne >> posady << przypomina narzekania na to, że chłopi po zniesieniu pańszczyzny porzucili miejsca swej dotychczasowej pracy”. Warto również odnotować komentarz Cezarego Kaźmierczaka (prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców), który w ten sposób odniósł się do salonowych lamentów: „Jak się okazuje dla co poniektórych >> wolny rynek << chyba nie dotyczy pracowników. Jak kobieta za 1500 zł nie chce siedzieć na kasie w Lydlu i woli być z dziećmi w domu, to już nie jest >> wolny rynek <<„.
Reasumując: uważam, że histeria salonu z powodu tego, że 103 tys. kobiet postanowiło zostać ze swoimi dziećmi, a nie harować za psie pieniądze, jest zdecydowanie na wyrost. Nawet gdyby podchodzić na poważnie do „luki” jaka z tego tytułu powstała w polskim rynku pracy, to trzeba sobie uświadomić, że ta „luka” już dawno została zniwelowana przez pracowników ze Wschodu, którzy doskonale odnaleźli się na polskim rynku pracy.